Michel Rolland w Argentynie

Udostępnij ten post

Słynny francuski enolog właśnie otworzył swoją restaurację w Buenos Aires. To chyba pierwszy na świecie lokal, w którego nazwie znalazło się nazwisko człowieka, który tworzy wino.

Dla mnie, człowieka statecznego, reprezentującego stracone już pokolenie (ty stary dziadu!), a jednocześnie kanapowego pasjonata wina, nazwisko Rollanda na początku mojej wyboistej drogi w świecie wina nie mówiło nic. Prawie 20 lat temu postanowiłem jednak pójść do kina. Podczas festiwalu Millennium Docs zobaczyłem film dokumentalny Jonathana Nossitera „Mondovino”. To z grubsza rzecz o tym, jak wstrętna globalizacja niszczy wszystko to co lokalne, małe, oryginalne, co wynika z wielowiekowych tradycji. Jak nas wszystkich zubaża, unifikując smak, uprzemysławia świat wina, brutalizuje go i spłyca. Tam zobaczyłem po raz pierwszy Michela Rollanda, flying winemakera, człowieka samo zło.

foto by www.rollandcollection.com

Rolland, wespół z Robertem Parkerem, personifikował w tym filmie wszystko co wstrętne obrońcom naturalności i prawdy. Prowadził hufce szturmowców Imperium, hordy orków Mordoru, przeciw słabnącej coraz bardziej reducie obrońców czystości ideałów i niewinności wina. Rolland doradzał winiarzom, ich wina wysoko oceniał Parker, możni konsumenci je kupowali, więc kolejni winiarze prosili Rollanda o pomoc… I tak miało toczyć się to koło.

Wyszedłem wtedy z warszawskiej Kinoteki z wypiekami na twarzy. Chciałem niczym Neo w Matriksie, w wyciągniętym swetrze pogryzionym przez mole przystąpić do tej rebelii. Zostać wolontariuszem ratującym pochłaniane przez ocean i deweloperów winnice w Colares, pchać radło między winoroślami w Ardeche, rozmawiać z krzakami wina na stromiznach Cinque Terre, a w piwnicach w Emporda puszczać beczkom kawałki Sex Pistols albo Joy Division. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo mam żonę, dziecko, używany samochód i kredyt do spłacenia. Ogień buntu szybko zgasł, a żyć trzeba było dalej.

Minęły dwie dekady i myślę, że kurz bitewny dawno już opadł. Imperium zła ma się całkiem nieźle (może nie jest takie złe), ciężkie, beczkowe dżemolady (choć może stały się trochę lżejsze niż kiedyś) wciąż mają swoich wielbicieli, powiem więcej, są coraz droższe i dla wielu pozostają mrocznym przedmiotem pożądania. Jednak obok wszystkiego co uosabiał Rolland wyrosły nowe krainy, nowych win i nowych filozofii. Pełne luzu, czasem wręcz dezynwoltury, wolnych wyborów, niczym nieskrępowanych manifestów. Wolni ludzie, w wolnym świecie, okupujący stoliki w wine barach w Warszawie, Berlinie czy Amsterdamie, o Parkerze i Rollandzie, nie mają pewnie bladego pojęcia. Nic, czarna dziura, zero skojarzeń. To świat, który dla nich nie istnieje. I jest im z tym dobrze.

Michel Rolland pojawił się w Argentynie pod koniec lat 80-tych ubiegłego wieku. Zaprosił go Arnaldo Etchart, właściciel winnic w Salcie, które wkrótce sprzedał koncernowi Pernod Ricard (pewnie po to go zaprosił). Etchart przywitał gościa z Europy organizując degustację 36 najlepszych win argentyńskich. „36? Wybierz 10 najlepszych wtedy spróbuję” miała powiedzieć żona Rollanda. Po degustacji miała ponoć krzywo spojrzeć na męża i spytać „Zwariowałeś? Naprawdę Ci smakują?” Rolland wspomina, że były to najlepiej sprzedające się wina argentyńskie w tamtym czasie. I nie były dobre.

Obecnie jest właścicielem kilku winnic w Mendozie i Salcie. Najlepiej rozpoznawalne marki jego win to Clos de los Siete, Mariflor i Yacochuya. Doradza również w innych winnicach w Argentynie należących do Francuzów, Cuvielier de los Andes (rodzina Cuvelier to właściciele bordoskich posiadłości Château Léoville-Poyferré i Château Le Crock) czy DiamAndes (rodzina Bonnie, do której należy między innymi Château Malartic-Lagravière, również z Bordeaux).

Od niedawna można znaleźć wszystkie jego wina w jednym miejscu w Buenos Aires, które nazwał Michel Rolland Grill & Wine. Tak po prostu. To typowa argentyńska parilla, tylko ładniej opakowana. Mieści się w Puerto Madero, dzielnicy nowobogackich, ekspatów i turystów, w zgentryfikowanym w latach 90-tych fragmencie portu Buenos Aires. Można zjeść, można się napić, jednak szału nie ma. Jeżeli ma się ochotę na podróż w przeszłość to serdecznie zapraszam. W imieniu Michela Rolllanda – lat 76.