5 win, które warto mieć w domu

Kama daj kilka tipów, jakie wina warto mieć zawsze w domu. – Zabrzmię pewnie, jak kiepskiej jakości influencerka, ale naprawdę nie zliczę, ile razy usłyszałam taką prośbę. Zdradzę Wam zatem, że największą inspiracją do napisania tego artykułu są właśnie rozmowy z osobami, z którymi zawodowo spędzam najwięcej czasu i ich zainteresowanie stanowi dla mnie świetny punkt odniesienia.
Dlatego dziś podpowiem Wam taki podstawowy zestaw win „pierwszej potrzeby”, które warto mieć w domu, by nie zaskoczyła Was żadna codzienna okazja. Oczywiście stworzyłam go na bazie mojego subiektywnego doświadczenia, więc liczę się z tym, że zagrzmi prawica, lewica i centrum środowiska.
Gdzie i jak długo je trzymać?
Nim przejdziemy do samych butelek, to warto jeszcze zahaczyć o kilka podstawowych kwestii, dotyczących przechowywania i podawania win. Po pierwsze, unikajcie trzymania wina na słońcu i w ciepłych miejscach. Warto za to wybrać półkę lub szafkę w cieniu i z daleka od kuchenki czy piekarnika.
Po drugie, wina musujące, białe i różowe schładzajcie przed podaniem. Nie ma nic gorszego, niż ciepłe białe wino – to nie tylko poważne winne faux pas, ale i najlepszy przepis na to, by wino po prostu stało się niesmaczne. Optymalna temperatura ich podawania to 6-10°C dla musiaków i bieli, 10-12°C dla rosé – co oznacza, że najlepiej wyjmować je z lodówki jakiś kwadrans przed nalaniem, bo pamiętajcie, że tam temperatura jest zwykle jeszcze niższa. Również te lżejsze czerwone wina warto na chwilę (15-20 minut) włożyć do lodówki. Schłodzone będą jeszcze bardziej owocowe i świeże.
Ile trzymać wino po otwarciu? To zależy od konkretnej butelki, ważny jest też sposób jego przechowywanie. Istotne, byście nawet czerwone wino po otwarciu włożyli do lodówki. W takich warunkach powinno ono wytrzymać 24-48 godzin – bez większej utraty swoich walorów smakowych. Czasem jest jeszcze lepsze kolejnego dnia.
1. Wino musujące
Pewnie Was nie zaskoczę, ale tak, uważam, że musiak jest winem „pierwszej potrzeby”. Czas obalić mit, że wina musujące nadają się wyłącznie do celebracji specjalnych okazji! Musiak to naprawdę idealne codzienne wino, które sprawdza się w wielu rolach, jako aperitif, podane do wiosennych, lekkich sałat; no i jak znalazł, kiedy koleżanki/koledzy wpadną z niespodziewaną wizytą po pracy.
I teraz kolejny mit z jakim się rozprawimy, skoro musiak, to czy musicie mieć w domu drogiego/dobrego champagna? Jeśli możecie sobie na to pozwolić, to oczywiście warto, ale musiak to nie tylko champagne! Obecnie znajdziecie (nawet w marketach) wina musujące w rozsądnych cenach. A jest w czym wybierać: hiszpańskie cavy czy francuskie crémanty możecie upolować nawet w cenie do 50 zł. Nie wrzucę konkretnych etykiet, bo te często się zmieniają, ale z wersji importerskich nie mogę nie wspomnieć o bardzo porządnych butelkach od Blancher. Szukajcie takich z oznaczeniem brut, jeśli lubicie trochę większy balans pomiędzy kwasowością i cukrem, albo extra brut czy brut nature, gdy nie boicie się mocniejszej kwasowości.
Jeśli preferujecie coś słodszego – to śpieszę z rozwiązaniem – sięgnijcie po Prosecco, choć w tym przypadku akurat lepiej przeskoczyć najniższą półkę i od razu szukać czegoś w okolicach 40-50 zł. Marketowym pewniakiem jest Mionetto (charakterystyczna pomarańczowa etykieta), ale w Lidlu znajdziecie też całkiem rozsądną wersję rosé. Uważajcie na oznaczenia na butelkach – wersja dry będzie znaczenie słodsza od extra brut czy brut.
Jeszcze na koniec jedna przestroga. Zamykam oczy i zaklinam Was, nie podawajcie wina musującego do deserów. Champagne do tortu? To przepis na katastrofę, bo wina musujące mają zwykle wysoką kwasowość, która wprost gryzie się z takimi bardzo słodkimi daniami.



2. Lekkie białe wino
Moim zdaniem to coś nieodzownego. Lekkie, kwaskowe białe wino to absolutna, codzienna podstawa. Takie szczepy jak riesling, sauvignon blanc, albariño vel alvarinho (odpowiednio z Rias Baixas czy jako Vinho Verde), grüner veltliner czy melon de Bourgogne (Muscadet) – to nie tylko świetne zamienniki win musujących jako aperitif, ale i idealne pozycje do nowalijek, pieczonej ryby czy drobiu.
W swojej lodówce zawsze mam takie, bo w gorące, upalne dni nie ma nic lepszego, niż schłodzone, lekkie białe wino.
Zresztą polecam, wejdźcie w naszą Bazę Win i filtrujcie po wskazanych wyżej odmianach, znajdziecie mnóstwo win, które pasują do tych typów. Z ostatnio otwartych butelek zwróćcie uwagę na chardonnay z Lidla (chardonnay są co prawda zwykle mocniej zbudowane, ale tu mamy akurat lżejszą, owocową wersję), czy udane sauvignon blanc z Nowej Zelandii.


3. Kwaskowa czerwień
Czekam na głosy oburzenia, gdzie jest primitivo albo beczkowa, zabita Rioja czy jakieś – podchodzące pod 15% alkoholu wino z południa Francji. Nie krytykuję – bo rozumiem, że najlepsze wina, to te które po prostu Wam smakują. Jednak podejdźmy do sprawy praktycznie. Soczysta, kwaskowa, dość lekka czerwień to pozycja znacznie elastyczniejsza kulinarnie.
Pamiętajcie, że w przypadku czerwonych win często ich rolą nie jest sprawienie, by danie wydawało się jeszcze tłustsze, mocniej zbudowane. Wręcz przeciwnie, mają one je ożywić – dzięki swojej kwasowości, zniwelować uczycie tłustości, zadziałać jak przysłowiowy „przecinak”.
Dodatkowo takie wina, jak francuskie gamay, zweigelty z Austrii, Valpolicella z Veneto, czy choćby pinot noir – po krótkim schłodzeniu w lodówce działają na podniebieniu cuda, świetnie odnajdą się też z najbanalniejszymi przekąskami typu deska wędlin, pasztet. Dodatkowo idealnie będą pasowały do pieczonego kurczaka czy kaczki, a nawet łososia czy tuńczyka. To absolutny „must have”, i tu mogę odesłać Was przede wszystkim do Leclerca, gdzie polujcie choćby na to gamay z Fleurie. A szukając świeżej Valpolicelli zwróćcie uwagę na słynne wina od Meroniego.


4. Solidniejsza czerwień
Czasem przychodzi ochota na jakieś solidniejsze, może mięsne jedzenie (jakbym słyszała Roberta – Ile można jeść tego zielska?!). Jeśli więc w końcu na patelni wyląduje jakaś wołowina, wieprzowina czy jagnięcina, to rzeczywiście warto mieć na tę okazję jakąś solidniejszą czerwień. Nie jest to wino, które będziecie otwierać tak często, jak poprzednią lżejszą czerwień, ale taka butelka może sobie leżeć na półce i czekać na swój moment.
Będę Was jednak namawiać, aby było to wino nie za bardzo beczkowe i nie za bardzo alkoholowe. Pamiętajcie o tej kwasowości, czas małymi krokami przekonywać się do jej magicznego działania. Czyli zamiast primitivo sięgnijcie po Chianti Classico (czy choćby Riservę ze „zwykłej” apelacji Chianti), albo zinfandela, którego polecał Wojtek. Nie kupujcie Riojy w wersji Reserva czy Gran Reserva, spokojnie wystarczy Wam Crianza. Jeśli zaś szukacie czegoś z Nowego Świata, to wydajcie te 20-30 zł więcej niż najniższa półka, a wtedy jest szansa, że takie wino dojrzewa w prawdziwej beczce, a nie z dodanymi beczkowymi chipsami (wióry).



5. Słodkie (ale nie za słodkie) wino
Coś może kontrowersyjnego, ale cukrowi mówię stanowcze nie. Są od tego małe wyjątki i tu nie chodzi mi tylko o to, by mieć na podorędziu butelkę aszu (choć i takie podejście pochwalam), ale coś z nieco niższą, ale już jednak wyczuwalną słodyczą.
Spytacie – po co? No jak to, przecież takie wina to idealne połączenie z kuchnią azjatycką i to zarówno indyjską, tajską, czy sushi. Cukier złagodzi pikantny smak tych potraw. Moim faworytem jest (wciąż słabo nad Wisłą dostępny) riesling w wersji kabinett, ale ostatnio znaleźliśmy niezłego, budżetowego Tokaja w Lidlu. Poza tym wina z taką wyważoną słodyczą sprawią dużo przyjemności także solo, a jednocześnie nie zmęczą Was po jednym czy dwóch kieliszkach.

Oto moja Wielka Piątka, skrycie mam nadzieję, że odpowiedziałam na Wasze zapotrzebowanie albo chociaż podrzuciłam kilka rozwiązań, może zainspirowałam. Dajcie też znać, jeśli macie już takie swoje pewniaki, wina, które są zawsze pod ręką…